Podróżowanie w nowej rzeczywistości pewnie będzie nowe a przynajmniej inne niż dotąd. A to dla mnie ważny obszar życia i już zaczynam bardzo za tym tęsknić. Więc sięgam póki co po wspomnienia tego, co już za mną ale wciąż jest dla mnie żywe i wartościowe. Bo podróże mogą być doskonałą okazją do rozwoju. Tak jak Laos stał się dla mnie punktem zwrotnym dlatego, że odkryłam tam jedną z ważniejszych dla mnie wartości życiowych – przygodę. I przestraszyłam się tego nie na żarty. Bo jak pogodzić wartości niezaprzeczalne dla mnie czyli rodzinę, miłość, stabilność z przygodą i wolnością, która to w parze z przygodą wysunęła się na światło dzienne mojego systemu wartości?
O Laosie, który spadł z nieba i gromach na Bali
Ilekroć myślę o własnym rozwoju, o zmianach, które we mnie zaszły i o drodze, która jeszcze przede mną, pojawia mi się od razu wspomnienie podróży – tych małych i większych, bardziej i mniej znaczących ale dla mnie zawsze potrzebnych. Jakoś tak to jest, że noszę w sobie doświadczenie dobroczynnego działania podróży. A jak coś działa, to w myśl TSR (nurt terapeutyczny w którym się specjalizuję) należy robić tego więcej. Tak więc podróżuję, może nie przez duże P, bo żaden ze mnie wielki podróżnik a choć często wyjeżdżam i byłam w wielu miejscach na świecie, nie stoją za mną niezwykłe historie i niebezpieczne przygody. Może to zresztą dobrze.
Idea podróżowania mgliście towarzyszyła mi od dziecka. Jako mała dziewczynka lubiłam wyobrażać sobie swoje dorosłe życie jako życie w drodze. Dokądś jechałam, skądś wracałam – miałam taki obraz szczęśliwej siebie ciągle w ruchu. Wówczas głównie drogowym, bo o samolotach mi się jeszcze nie śniło. Nie marzyłam o konkretnych kierunkach ale zapamiętałam z tamtego okresu jakieś bliżej niezidentyfikowane i bardzo pozytywne emocje w związku z byciem w podróży.
Dzisiaj mogę zdecydowanie i bardzo świadomie stwierdzić, że moje marzenie się zmaterializowało. Jestem żywym dowodem na to, co może zdziałać silna, systematyczna wizualizacja! W podróży czuję się szczęśliwa, spełniona i na swoim miejscu. Każda droga do przebycia – rowerem, motocyklem (wyłącznie jako pasażer męża), samochodem czy najbardziej samolotem – jest dla mnie momentem istotnym samym w sobie, doświadczeniem dobrostanu i zapowiedzią czegoś wspaniałego, co może się wydarzyć w miejscu docelowym. Lubię latać samolotem ze względu na ciekawe poczucie zatrzymania albo zagubienia w czasie. Coś za sobą zostawiam, przede mną nowe, ciekawe, nieznane – ale zanim to nastąpi, pomiędzy jednym a drugim, doznaję zawieszenia w bardzo przyjemnym „bezczasie”. I kompletnie mój umysł racjonalny tego nie ogarnia.
Moje podróżowanie ostatnio zobaczyłam jako oś czasu, gdzie na początku były wyjazdy w jakimś celu, wycieczki, urlopy, wakacje z dziećmi aż do pewnego punktu, który miał miejsce w Laosie. Potem odwiedziłam całe mnóstwo różnych miejsc, aż do kolejnego punktu zwrotnego – Bali. Tutaj oś się nie kończy, trwa nadal i biegnie ku dalszej kolorowej podróżniczej przyszłości.
Laos, jak większość moich podróży, przydarzył mi się w sposób zupełnie zaskakujący – tak trochę spadł mi z nieba. Już tak mam, że nie snuję długofalowych planów, nie marzę o konkretnych destynacjach tylko lubię poddać się temu co przynosi los. Kiedy tylko postawiłam stopę w Laosie, wiedziałam, że to jest to miejsce – ten kontynent, ten klimat. Azja. Zupełnie nie wiadomo skąd się biorą takie odczucia. Słyszałam wielokrotnie podobne historie: Ania wylądowała kiedyś na Syberii i od pierwszego momentu wiedziała, że to jest jej miejsce, inna moja koleżanka, Marta przemierzyła Indie wzdłuż i wszerz a kiedy znalazła się w maleńkiej wiosce w Hmichal Pradesh poczuła całą sobą, że to jest jej dom. Zresztą została tam, urodziła syna, otworzyła najlepszą w okolicy restaurację…. Ale to na dłuższą dygresję. Ja wówczas w tym Laosie, o którym niewiele widziałam, poczułam wiatr we włosach i miłość do Azji, która trwa do dziś. Zapachy, smaki, kolory, odgłosy i chichoty dżungli oraz doświadczenie nocy tak czarnej, że mój wzrok nie mógł znaleźć żadnego punktu odniesienia, na zawsze zostaną ze mną.
W ujęciu rozwojowym było to dla mnie wyjście poza strefę komfortu – i choć generalnie nie lubię jej opuszczać – przekonałam się organoleptycznie, że ma to sens. Poszerza świadomość, pozwala zmierzyć się z własnymi lękami (np. ciemności, jak w moim przypadku), otwiera na nowe, buduje większe zaufanie do siebie, zachęca do dalszego poznawania siebie i innych. I pewnie jeszcze mogłabym tak dalej wymieniać. To było moje pierwsze zetknięcie z błotnistym Mekongiem, z lokalnymi góralami Khmu, którzy żyją bez prądu i bieżącej wody w domkach z drewna pokrytych blachą, czczą duchy przodków i drzew, jedzą to, co uda im się upolować. Pierwszy raz spotkałam buddyjskich mnichów w pomarańczowych szatach, jechałam tuk-tukiem, doświadczyłam pojęcia „Lao time” czyli specyficznego luzu dotyczącego czasu i punktualności, charakterystycznego niemalże w całej Azji. Otóż: według wschodniej filozofii czas nie jest linearny, jest iluzją. Wszystko się kręci wkoło, wszystko kiedyś było i zostanie powtórzone. Po co się zatem stresować upływającym czasem, skoro, de facto, on wcale nie upływa?
Laos stał się dla mnie punktem zwrotnym dlatego, że odkryłam tam jedną z ważniejszych dla mnie wartości życiowych – przygodę. I przestraszyłam się tego nie na żarty. Bo jak pogodzić wartości niezaprzeczalne dla mnie czyli rodzinę, miłość, stabilność z przygodą i wolnością, która to w parze z przygodą wysunęła się na światło dzienne mojego systemu wartości?
Od tego momentu zaczęły się dla mnie lata poszukiwań, podróży, szkoleń, warsztatów, certyfikacji, terapii własnej – ot, typowa ścieżka rozwojowa😊 Lata niepokoju, niewygody i niezgody na mnóstwo obecnych w moim życiu kwestii. Uświadomienie sobie braku realizacji dwóch tak ważnych wartości życiowych było dla mnie pierwszym krokiem do zmiany.
Jeździłam do Indii, Nepalu, odwiedziłam Sri Lankę, Bali , Gili, Lombok, trafiłam nawet do Bhutanu. Do tego Chile, Maroko, Islandia, Gruzja, USA, Malezja……. Nie wymienię wszystkiego ale mój apetyt na podróże wzrastał, coraz to nowe doświadczenia dodawały mi skrzydeł, utwierdzały w moich wyborach, dawały poczucie coraz większego spełnienia i niesamowitej nauki, jakby na przyspieszonym kursie poznawania świata. W tle rozgrywały się moje dylematy zawodowe – wiedziałam na pewno, że potrzebuję zmiany ale wciąż brakowało mi odwagi.
I wtedy trafiłam na Bali, drugi zwrotny punkt na mojej podróżniczej osi. Nie był to pierwszy raz na Bali natomiast tym razem inaczej czułam energię tej wyspy. Bo jest to ponoć miejsce wysokoenergetyczne, często określane jako miejsce mocy czy rewitalizacji i różne rzeczy mogą się tu zadziać. Tym razem przyjechałam na Bali z ciężkim bagażem pytań do samej siebie i długo nie musiałam czekać na odpowiedź. Już na początku podróży doznałam olśnienia – nie było żadnych gromów z jasnego nieba ani nic takiego – ale cudowna jasność, że właśnie jakiś ważny etap mojej drogi się zakończył. Że mam już wszystko czego potrzebuję żeby dokonać zmiany – wówczas dla mnie była to zmiana zawodowa.
Od Laosu do Bali przebyłam niezwykłą podróż. Odbywała się ona na wielu poziomach – poznawania przepięknego świata z jego zachwycającą przyrodą, nieznanych mi dotąd kultur, smaków, doświadczania nowych relacji z innymi i przede wszystkim z samą sobą. Podróżowanie dało mi większą otwartość i tolerancję, pozwoliło na oswojenie własnych lęków, ułatwiło akceptację zmian, podbudowało zaufanie do siebie i nauczyło mnie uważności. Jest mnóstwo miejsc do których chcę wrócić – jak Indie; doświadczeń, które pragnę powtórzyć – jak trekking w Himalajach i bezcenny wschód słońca nad Annapurną; smaków, których nie zapomnę – jak pieczona papryka z sezamem w hostelu Abraham w Jerozolimie; całkiem sporo nowych przyjaźni, które chcę pielęgnować; są drogi, które na zawsze zapamiętam – jak ta w Gruzji, przez przełęcz do Omalo i jest cały wielki świat, którego jeszcze nie widziałam.
Moje podróże szczęśliwie dzieją się bez szczególnie wielkiego planowania, tak lubię najbardziej. Dzisiaj wiem jak odbywać je z uważnością i dbałością o własną równowagę. Przygoda to dla mnie przeżywanie, doświadczanie, wolność ale bez niepotrzebnej brawury. Kieruję się intuicją i jak dotąd – poza kradzieżą w Lizbonie i na Lomboku – nic złego mi się nie przydarzyło. Podróżuję zawsze z kimś. Czerpię energię z relacji i choć kuszące są opisy samotnych wypraw to nie czuję dziś takiej potrzeby. Może kiedyś?
Klamra Laos – Bali jest dla mnie zamkniętym rozdziałem. Kolejne, mam nadzieję przede mną: podróże te geograficzne i symboliczne. I choć marzę o długich i dalekich wyprawach to jest jedna, jedyna droga, chyba bez powrotu, którą bezwzględnie warto przebyć. Jak w moim ulubionym cytacie Alice Miller: „Żadna droga w moim życiu nie była tak długa jak ta, która miała mnie zaprowadzić do mnie samej.” Ja dodam: długa ale też najważniejsza i jakże ciekawa!